A przynajmniej nie w moim przypadku.
Mówiąc w skrócie: odejście nie jest łatwe.
Nigdy.
A już szczególnie, gdy jest się jedyną osobą, która skądś odchodzi.
I tak, słucham sobie "Zanim pójdę" Happysad - piosenkę, którą jeszcze w listopadzie śpiewałam razem z chłopakami z mojej klasy na miejskich obchodach 11.11 - i przygotowuję kolejny post - kontynuację historii mojego wyboru przedmiotów.
Jak pewnie niektórzy z Was pamiętają z postu o edukacji w Anglii, etap edukacji zwany Sixth Form wymaga od uczniów określenia, co
zamierzają robić w przyszłości, a ściślej – co chcą studiować. Opierając się o
swój wymarzony kierunek studiów i wymogi rekrutacyjne, szesnastolatkowie
wybierają 2-4 przedmioty, które bardzo dokładnie przerabiają przez następne dwa
lata.
Mnie też to spotkało.
Po otrzymaniu informacji, iż
w mojej przyszłej szkole przerabia się typowo angielski program A-levels (w
niektórych szkołach można bowiem przygotowywać się do matury międzynarodowej tj. IB), musiałam zastanowić się, czego właściwie chce się uczyć.
W poście nt. wyboru przedmiotów wspominałam o historii,
matematyce, ekonomii oraz o swoich zmartwieniach, co do czwartego przedmiotów. No wiecie, coś w stylu: „tyle
fajnych, co tu wybrać?!”.
Problem rozwiązał się jednak sam.
Dość drastycznie i zupełnie niespodziewanie.
Ale kto powiedział, że w życiu zawsze dostajemy to, czego chcemy?
Już Szekspir mówił, że życie nie jest gorsze ani lepsze od
marzeń – jest po prostu zupełnie inne.
I pewnie coś w tym jest.
I pewnie coś w tym jest.
Pewnego pięknego dnia dostałam list z tabelką, z której
jasno wynikało, iż dwa moje „must have” (historia, matematyka) i jeden
„chyba/może/raczej się zdecydowałam”(psychologia) są razem, w jednej kolumnie.
A ja
przecież z każdej kolumny mogłam wybrać tylko jeden przedmiot.
Hm.
Ironia losu?
„Zbierz je wszystkie” nabiera nowego znaczenia.
Wówczas zaczęło się robić tragicznie.
Na początku była złość. Szybko zastąpiła
ją jednak akceptacja rzeczywistości.
To była walka z wiatrakami. Nie mogłam wymuszać;
właściwie nie mogłam się narzucać, bo decyzja była podjęta odgórnie i wszyscy
moi przyszli kamraci z rocznika wybierali z dokładnie takiego samego zestawu.
Co mi zostało?
Plan B.
Matematyka była w dwóch kolumnach i jako mój pewniak, stała
się przedmiotem „basic”.
Potem nadszedł czas na decyzję: historia czy ekonomia?
W tym przypadku radziłam się innych stypendystów oraz starszego
brata.
W skrócie:
Jak wygląda nauczanie historii, a jak ekonomii?
Historia
Jest w Anglii uczona inaczej niż w Polsce.
Nie
jest tak ważne wykucie dat czy postaci kilkudziesięciu wieków, ale bardzo
dokładna znajomość konkretnego okresu. I tak, niektórzy poznają dokładnie czasy
Napoleona, inni – zgłębiają dynastię Tudorów. Trzeba wiedzieć, jak najwięcej,
a nacisk kładziony jest na przyczyny, skutki.
Coś zupełnie innego, niż u nas, a dla mnie – maniaczki historii – prawdziwe niebo na ziemi.
Ekonomia
Cóż. Podobno to, co w liceum różni się w
znacznym stopniu od wiedzy uniwersyteckiej, ale daje jednak pewne podstawy, by
określić, czy chce się wiązać przyszłość z tą dziedziną, czy jednak nie.
Makro- i mikro-. Dość ciekawie.
Myślałam, myślałam i myślałam.
I doszłam do prostego wniosku: historia jest
moją pasją. Poświęciłam wiele, by móc się jej uczyć na poziomie rozszerzonym w
polskim liceum, a co dopiero mówić o angielskim. Skoro mam taką możliwość…
czemu nie?
Zwłaszcza, że okazało się, iż na ekonomię nie jest wymagana matura z
ekonomii.
Brzmi to absurdalnie?
Spoko.
Podobno w procesie
rekrutacyjnym na prawo na niektórych uczelniach gardzą maturą z prawa. Nie
wiem, ile w tym prawdy, ale przedmioty tego typu uważane są ogólnie za „michałki”.
Taka historia może być bardziej poważana. A nawet jeśli nie, to ekonomii pouczę się na studiach, już we właściwy sposób. W każdym razie, być może.
Zamiast ekonomii, niektórzy akceptują business studies, czyli przedmiot o szeroko pojętym biznesie. Brzmiało sensownie, więc właśnie to obrałam jako trzeci przedmiot.
Matematyka - jest, business pójdzie za ekonomię, a historia, moja pasja, będzie ze mną. Hura!
A może jednak „nie hura”?
Pozostawała nadal kwestia czwartego przedmiotu.
Kolumna B
była bowiem niezwyciężona.
Przedmioty, w niej zawarte… Literatura angielska,
fotografia, coś w rodzaju opieki zdrowotnej, fizyka, księgowość, chiński, ICT, prawo…
Wszystko ładnie, wszystko
pięknie, ale ni w ząb mi to nie podchodziło.
Kolumna B w słowach kilku...
Fotografia
W teorii i praktyce.
Ani nie jestem jakaś utalentowana w tym
kierunku, ani nie uważam tego za dobry wybór na przedmiot maturalny. Od biedy
mogła być, bo to mogłoby być w sumie najbardziej ciekawe. Ale mimo wszystko
uważam, że jeśli się bierze taki przedmiot (i poświęca na to cenną lokatę), powinno
się być albo fanem albo wirtuozem. Ewentualnie, mieć wybrane 3 kobyły i szukać
czegoś lekkiego. Ja już jeden lekki mam. Nie, nie.
Fizyka
Nie, nie, nie. Rok na mat-fizie mi wystarczy za całe życie.
Dla ciekawych: praktyka, dużo praktyki. Więcej, niż w Polsce. A działy zróżnicowane.
(powiedzmy) Opieka zdrowotna
… Tak bardzo przydatna przy składaniu na ekonomię, o tak. Ale nie będę negować, bo nawet nie wiem, co się tam robi. Choć mi to mocno zakrawa na EDB (coś jak dawne PO - dla tych, co ze skrótem EDB nie mieli styczności).
ICT
Można to podciągnąć pod informatykę. Też nie dla mnie, zwłaszcza po roku przeżyć na informatyce w moim liceum. (:D)
Księgowość, prawo
Jak mówiłam, mało przydatne przedmioty. No i zbyt lekkie w zestawieniu z matmą, historią i biznesem.
Chiński
Nie. Nie jestem w stanie ogarnąć takiego języka w dwa lata i to na tyle, żeby go zdać i to w miarę dobrze. Ok, nauczę się kiedyś chińskiego - ale nie w taki sposób i nie w tym celu. Tak więc, odpada.
I tak, odrzucając poprzednie opcje, przeprosiłam się z
literaturą angielską. Strasznie się jej bałam, ale ponieważ nie miałam wielkiego wyboru, a przecież kocham czytać i pisać, stwierdziłam: dobra, ryzyk – fizyk (mat-fiz
zobowiązuje!).
I tak, z jakiegoś nieznanego sobie powodu, postanowiłam
zaryzykować.
Będzie trudno? Będzie mnóstwo czytania? Będzie trzeba pracować ze
słownikiem? Nie ma sprawy!
Przynajmniej będę rozwijać swoje zainteresowania i
mieć satysfakcję, iż robię coś niezbyt łatwego. Zobaczymy, jak mi to wyjdzie,
ale póki co…
Ach, pozostaje jeszcze kwestia ekonomii.
Ponieważ bałam się
jej tracić całkowicie, skontaktowałam się drogą mailową z dyrektorem.
I wiecie
co? Powiedział, że dogadamy się na miejscu, ale jest szansa, że pozwolą mi na
drugim roku wziąć ekonomię, jakiś szybki kurs czy coś takiego i może chociaż AS
będę mogła zdać. Byłoby fajnie, ale zobaczymy, jak z tym wyjdzie. Ja w każdym
razie zamierzam robić swoje, bez względu na to, co oni tam jeszcze wymyślą.
Nie ma sytuacji bez wyjścia? Trudno powiedzieć. W tym
wypadku udało mi się mimo wszystko spaść na cztery łapy i bardzo mnie to
cieszy.
Mam nadzieję, że podobnie stanie się w przypadku innych spraw, z którymi przyjdzie się zmierzyć w następnych dniach.
Jeśli chodzi o inne sprawy, to realizacja zadań idzie sprawnie, a ja mam parę pomysłów na nowe projekty. Lalala. Szczegóły wkrótce.
Życzę wszystkim miłego weekendu i z tego miejsca zapowiadam jutrzejsze podsumowanie kilku dni "powycieczkowych" i kilku "przed-" w formie typowej dla podsumowania tygodnia.
Pozdrawiam serdecznie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz